Ufff... Dzień roboczy skończony. Dosyć długo nie mogłam się zdobyć na kolejnego posta, nie tyle z braku chęci, co czasu. Doba jest za krótka, ot co! Do tego Karolinie pękła struna w gitarze, nie może zdzierżyć chwilowej niemożności pobrzdąkania, snuje się cały dzień wokół instrumentu, co jakiś czas szarpie przypadkowe struny bez sensu albo pogrywa kulawe melodie.

Usiadłam do komputera w niemałym szoku. Kojarzycie taki program, "Kobiety, które niosły śmierć"? Przez chwilę pomyślałam sobie (ba - byłam o tym przekonana), że owa kobieta w osobie mojej Babci zamieszkuje ze mną raptem piętro niżej. Złowieszcze, nie ma co.
Czeszę sobie spokojnie dopiero co umyte kłaki, próbuję zwalczyć w sobie uczucie, że o czymś zapomniałam, aż tu nagle słyszę:
-No coś ty, zabili ją? A tą porwali? Nudy, znowu nic się nie dzieje. - wszystko wypowiedziane tonem istnej ostoi spokoju i zrównoważenia, przez które przebijała mgiełka niezdrowej fascynacji. O zgrozo!
Próbując zachować twarz bez wyrazu, po cichu weszłam do pokoju, gdzie Babcia prowadziła telefoniczną rozmowę. Skierowałam doń podejrzliwe spojrzenie, ale tylko machnęła ręką, żeby wyszła i nie przeszkadzała. Poczucie grozy nasiliło się, ale w apogeum spadło gładką parabolą do poziomu rozbawienia. Jeśli wiecie, o co mi chodzi.
Serial! Mówiła o serialu!
Babciu, nie strasz! Ochłonęłam już nieco, postanowiłam więc coś napisać. A propos, wiedzieliście, że rojaliści przegrali z parlamentarzystami wojnę domową za czasów Karola I? I że poszło o hajs, ale nie o dolary. (Mam jutro historię, wybaczcie).

Ale histeryczka (historyczka?) ze mnie. Chociaż... Myślicie, ze to nie byłby dobry materiał na powieść (o Krwawej Babci, nie o rojalistach)? Coraz częściej myślę o swojej własnej, chociaż takiej krótkiej.
A marzyliście kiedyś sobie o takim swoim miejscu, tylko Waszym, idealnym?
Dawniej często wyobrażałam sobie takie miejsce. Marzyłam, że byłoby to w lesie, nad jeziorkiem, wokół może łąka, gęste, zielone drzewa, miejsce na gałęzi zwieszającej się nisko, nad wodą, do siedzenia. Śniło mi się takie miejsce. A ja lubiłam te sny (i wcale nie dlatego, że w snach mam zawsze chudsze nogi).
Potem uświadomiłam sobie, jakie to dziecinne marzenie, przecież nie ma racji bytu, kompletnie beznadziejne i bez szans na spełnienie. Odpuściłam sobie.

Nie miałam racji, z resztą nie pierwszy raz. Miejsce istniało, było sobie raptem kilometr od mojego domu w linii prostej. Co za paradoks...
Wszystko za sprawą Karo :)
Pewnego cieplusiego marcowego popołudnia wyciągnęła mnie z domu i zaciągnęła siłą do lasu, gąszczu prawie nie do przebycia, gdzie spod każdego stąpnięcia zmyka obrzydliwe robactwo, a komary nie dają spokojnie egzystować. W bagnie siedzą bobry, które brzydko poobgryzały drzewa wystające z wody, zdewastowały sobie las.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Do tamtej pory.
To miejsce ma swój urok. Jest prawie dokładnie takie, jakie chciałam - z miejscem na drzewie, stawem (czytaj: bagienkiem na metr wody i dwa mułu, ale i tak malownicze :) ).
Zasiadłyśmy na powalonym pniu ze dwa albo półtora metra nad ziemią, wyżej od pająków i robaczków. I było naprawdę fajnie. Niespodzianka...